Historia ostatnich 100 lat polskiego handlu pokazuje jak trudną i burzliwą drogę przeszedł nasz kraj, jak bardzo się zmieniał i jak wraz z nim zmieniali się jego mieszkańcy. To nie tylko kalendarium ogromnych przemian w konsumpcji ale też historia przedsiębiorczości, która była w stanie trwać niezależnie od ustroju i sytuacji.
Oto autorskie opracowanie prof. dr hab. Henryka Mruka z Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu przygotowane na prośbę Grupy Eurocash z okazji 100-lecia odzyskania Niepodległości przez Polskę.
Okres międzywojenny – 1918-1938 – zamierający handel, 360% inflacji oraz międzywojenny głód i bieda
II Rzeczpospolita to kraj, w którym 50 groszy zarobione na nierządzie musiało wystarczyć na zakup chleba lub dwóch litrów mleka na cały dzień. Skala biedy, ubóstwa i bezdomności po zaborach i pierwszej wojnie światowej była przytłaczająca. Później jeszcze pogłębiła ją wojna z bolszewikami.
Nie pomagała galopująca inflacja, która w październiku 1923 r. wynosiła 360% miesięcznie. W takich warunkach zamierał normalny handel, bo nikt nie wiedział, ile będzie musiał po trzech dniach zapłacić za zamówione towary albo co następnego dnia kupi za uzyskane pieniądze. Wysokie bezrobocie ograniczało możliwość zwiększania konsumpcji.
Sprawdź też tekst: Wielka sprzedaż w małym formacie
Między 1928 a 1937 rokiem liczba osób zarejestrowanych w biurach pośrednictwa pracy wzrosła niemal czterokrotnie. Szacuje się, że na wsi bez pracy pozostawało 3 mln osób. W barakach dla bezdomnych w samej tylko Warszawie w 1938 r. mieszkało ponad 15 tys. osób. W miastach panowało przeludnienie. W jednoizbowych lokalach potrafiło mieszkać nawet do 20 osób.
Sklepy kupców i rzemieślników w poszczególnych regionach kraju znajdowały się w rękach różnych narodowości; żydowskie działały najczęściej tam, gdzie większość mieszkańców stanowili Żydzi. Nie były to schludne i kolorowe wnętrza z jakich korzystamy obecnie. Wyższy standard w miastach miały sklepy jubilerskie lub obuwnicze. Sklepy wiejskie i podmiejskie były zwykle małe, brudne i zaniedbane.
Mimo to kupcy już wtedy wiedzieli, że konieczne jest budowanie relacji z klientem. W tym czasie powszechne było powiedzenie: „Nasz Klient, nasz Pan”. Inna rada brzmiała: „Nie otwieraj sklepu, jeśli nie potrafisz się uśmiechać”. Organizowano promocje związane z otwarciem sklepów, degustacje, stosowano rabaty, rozdawano próbki itp.
W okresie międzywojennym, we Lwowie, wydano podręczniki dla kupców, jak skutecznie zarządzać sklepem. Było tam m.in. zawarte następujące zdanie: „jeśli masz wybór, czy na półce postawić produkt krajowy czy zagraniczny, to lepiej jest postawić wyrób krajowy. On bowiem gwarantuje pracę dla polskiego robotnika oraz podatki dla polskiego państwa”.
Konsumpcja polegała głównie na kupowaniu rzeczy niezbędnych do funkcjonowania. Wysoki odsetek ludności rolniczej powodował, że gospodarstwa wiejskie często wykorzystywały wytwarzane przez siebie produkty na własny użytek. Część z nich była sprzedawana na targowiskach i jarmarkach.
Roczna konsumpcja wybranych artykułów na mieszkańca:
1929 1938
mięso 19 kg 23 kg
cukier 12 kg 12,2 kg
mydło 1 kg 1,2 kg
piwo 8,1 litra 4,2 litra
W wielu biednych gospodarstwach domowych mięso pojawiało się dwa razy w roku – na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Spożywano głównie fasolę, kaszę, bób, kapustę i chleb.
Okres okupacji – 1939-1945 – produkty na kartki oraz 400 – 600 kalorii dziennej racji na osobę przyczyną rozwoju czarnego rynku
W czasie wojny legalny handel sprowadzał się do kupowania produktów sprzedawanych na kartki. Głodowe racje żywnościowe miały wystarczyć Polakom tylko na przeżycie, choć należne około 400-600 kalorii na osobę dziennie mogło w rzeczywistości doprowadzić do śmierci z niedożywienia. Chleb sprzedawany na kartki był gliniasty, gorzki i kruchy. Marmolada nie smakowała owocami, nie była słodka i nie pachniała cynamonem.
Często do jej produkcji jako wypełniacza używano pasty z buraków. Masło praktycznie zniknęło z menu, bo w ramach reglamentacji była dostępna tylko twarda margaryna. Na kartki sprzedawano oprócz tego cukier, mąkę, makaron, kaszę, coś w rodzaju kawy zbożowej i ziemniaki. Sprzedażą za bony były objęte też słodycze i ciastka. Mięso z oficjalnego handlu w praktyce istniało głównie dla Niemców. Mieli oni też swoje godziny sprzedaży na placach targowych.
Czytaj również: Pomysł na biznes czy powtórka z biznesu? Pierwsze kroki z własną firmą
Szansą na przeżycie polskich obywateli był wyłącznie czarny rynek. Rozwijał się handel wymienny i szara strefa. Częstą – podobnie jak przed wybuchem wojny – formą zapłaty np. za pracę była butelka wódki lub spirytusu. W wielu sklepach były tajne schowki na towary „spod lady”. Przechowywano w nich nie tylko żywność, ale też ubrania, tkaniny i buty. Powszechne stało się szmuglowanie żywności ze wsi do miast. Nielegalnie handlowano także węglem i drewnem, współpracując z kolejarzami. Przyłapanie na handlu na czarno groziło rozstrzelaniem, zesłaniem do obozu koncentracyjnego lub przy odrobinie szczęścia karą chłosty na posterunku policji.
Pogromy mniejszości narodowych i aresztowania kupców oznaczały likwidacje sklepów, choć Niemcy w każdej chwili mogli je zabrać wszystkim polskim właścicielom. Już w 1939 r. w Kraju Warty skonfiskowano ponad 12 tys. z 24 tys. przedsiębiorstw handlowych. Wojna osłabiła cały polski handel, redukując liczbę sklepów na wszystkich terenach okupowanych przez Niemcy. Całkowicie zlikwidowana została własność żydowska.
Okres 1945 – 1950 – komunizm zabija sektor prywatny
Zaraz po wojnie brakowało towarów i kapitału, a kupców często zastępowali szabrownicy. Mimo to prywatny handel szybko zaczął się odradzać. Dostarczaniem artykułów pierwszej potrzeby zaczęło zajmować się państwo. Wolny rynek był wspierany przez reglamentację żywności, środków higieny, odzieży i opału. Oprócz cen wolnorynkowych obowiązywały ceny urzędowe.
Produkty konsumpcyjne już w 1945 r. zaczęły wypełniać prywatne sklepy, ale w upaństwowionym przemyśle i kolektywizowanym rolnictwie „masy” nie było na nie stać. Komuniści szybko oskarżyli o to wolny rynek, handlowców i spekulantów. Receptą na spokój społeczny miało być zamknięcie prywatnych sklepów i usunięcie z handlu luksusowych artykułów. W tym celu władza ludowa wywołała tzw. „bitwę o handel” – plan likwidacji kupiectwa, który udało się zrealizować w latach 1947-1949.
Właściciele sklepów, którym zarzucano zawyżanie cen, byli karani nie tylko finansowo ale również kierowani do obozów pracy. Kupcom groziło też zamknięcie przedsiębiorstwa, pozbawienie uprawnień handlowych lub odebranie praw do zajmowanego lokalu. Do roku 1950 władzom udało się zlikwidować prywatny handel, a ten spółdzielczy został przejęty przez państwo. Sektor prywatny w gospodarce, poza rolnictwem, właściwie przestał istnieć. W 1946 r. było w Polsce 124 tys. sklepów, a cztery lata później prawie 34 tys. mniej. Upadło 66% hurtowni.
Prywatne przedsiębiorstwa komuniści zastąpili centralami handlu hurtowego. W większych miastach powstały państwowe domy towarowe (PDT), w których sprzedawane były wyroby państwowego przemysłu. W większości miast działały też sklepy detaliczne Państwowej Centrali Handlowej. Rosła liczba sklepów zreorganizowanego i kontrolowanego przez państwo ruchu spółdzielczego.
Mimo to placówki państwowe nie były w stanie ani operatywnością ani swoją liczbą zastąpić zniszczonego handlu prywatnego. W wielu miejscach powstały tzw. pustynie handlowe, gdzie ludzie w ogóle nie mieli dostępu do sklepów detalicznych. Na jeden sklep masarski mogło przypadać nawet 5 tys. osób! W efekcie normalnym zjawiskiem stały się kolejki i fatalna obsługa klientów.
Po „wygraniu” bitwy o handel komunistom udało się w 1949 r. znieść reglamentację kartkową i rozdzielnictwo dóbr różnym uprawnionym grupom społecznym. Zamiast tego pojawiły się bony tłuszczowe, które pozwalały kupować deficytowe tłuszcze po cenach komercyjnych (po urzędowych ich brakowało). Na podstawie talonów sprzedawano też inne produkty m.in. mleko, materiały budowlane i np. buty sprowadzane z Czechosłowacji. Notorycznie brakowało obuwia, odzieży, mąki, niektórych rodzajów kasz, ryb, herbaty i oleju. Największe niezadowolenie społeczne budził jednak brak mięsa i tłuszczów.
Okres 1951 – 1990 – władze dzielą się biedą i pożyczają pieniądze, kartki na wszystko
Gospodarka centralnie planowana nie była w stanie poradzić sobie ani z podażą produktów ani z zaspokojeniem popytu. Ekipa Władysława Gomułki, która rządziła Polską w latach 1956-1970, przyjęła model rozwoju zakładający utrzymanie konsumpcji na jak najniższym poziomie. Bardziej to przypominało dzielenie się biedą niż dobrami. Zupełnie inną politykę przyjęła ekipa Edwarda Gierka, która za pieniądze pożyczane na świecie doprowadziła do skokowego wzrostu konsumpcji w Polsce.
Statystycznie na żywność na początku lat 70. szła połowa zarobków Polaków, a pod koniec – niewiele ponad jednej trzeciej. Dziś to jest jeszcze mniej. Między rokiem 1970 a najlepszym w gospodarce PRL rokiem 1978 konsumpcja żywności wzrosła o 40%, a artykułów nieżywnościowych – jak sprzęt AGD czy meble – aż o 100%. Największy wzrost dotyczył jednak wyrobów alkoholowych.
Konsumpcyjny sen skończył się dość szybko. W ostatniej dekadzie PRL większość podstawowych artykułów była znowu reglamentowana. W 1976 roku pojawiły się kartki na cukier, co było ewenementem, bowiem produkcja cukru na świecie była wtedy na wysokim poziomie. Spowolnienie gospodarki po roku 1981, związane ze strajkami oraz wprowadzeniem stanu wojennego, przyczyniło się do wprowadzenia kartek m.in. na mięso, mąkę, masło, mydło i proszek do prania, benzynę, buty i czekoladę. Przed świętami brakowało musztardy, chrzanu i majonezu.
Przed sklepami zawiązywały się tzw. komitety kolejkowe, które w oparciu o listy oczekujących próbowały sprawnie organizować sprzedaż deficytowych towarów. W 1981 roku powołano tzw. ogródki pracownicze, które jako rodzinne ogrody działkowe funkcjonują do dziś. Dzięki nim szczęśliwcy mogli produkować własną żywność. Swoje gospodarstwa prowadziły niektóre zakłady pracy, dzięki czemu ich pracownicy mogli np. na święta dostać tzw. rąbankę. Ostatnie kartki na żywność zniesiono dopiero latem 1989 r.
Państwowy handel nie był w stanie nadążyć za rosnącą konsumpcją i rozwojem miast. W 1980 r. działało w Polsce 130 tys. sklepów, czyli zaledwie 6 tys. więcej niż w roku 1946, mimo że liczba ludności wzrosła w tym czasie aż o 12 mln osób. Znowu „lekarstwem” miały być sklepy dla wybranych grup społecznych i przyzakładowe.
Nazwę „Konsumy” przyjęło Przedsiębiorstwo Gastronomiczno-Handlowe, które prowadziło sklepy, kasyna i stołówki dla pracowników MSW, MO i SB. Specjalne sklepy powstawały też na Śląsku, dla górników. W celu pozyskiwania walut wymienialnych od obywateli w 1972 powstało Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego (Pewex), gdzie możliwe były zakupy za dolary oraz bony PeKaO (od 1990 roku można było także płacić złotym).
Koszty życia w PRL były bardzo wysokie. Tani był w zasadzie tylko chleb, bo państwo dopłacało do jego produkcji. Przy niższych niż obecnie pensjach relatywnie droższe były: mąka, cukier, mięso, wędliny, jajka, mleko, śmietana, wódka, piwo, jabłka, cebula, pończochy, rajstopy, artykuły sportowe, AGD i inny sprzęt techniczny. Mimo to wiele z tych towarów i tak trudno było kupić, a ceny „spod lady” były jeszcze wyższe.
Oprócz chleba relatywnie tanie były papierosy. Banany, cytryny lub pomarańcze pojawiały się „od święta”. Owoce rodziny kupowały często tylko z myślą o dzieciach. Brakowało artykułów higieny. Mimo wysokich cen samochodów popyt był tak duży, że trzeba było na nie zdobywać talony i latami wpłacać pieniądze na tzw. przedpłaty. Auta używane dostępne „od ręki” na giełdach mogły kosztować tyle co nowe na talon.
Na drogich rajstopach i pończochach rozwinęła się w PRL dziś już zapomniana usługa repasacji, czyli podnoszenia oczek. Były to akceptowane przez komunistów jednoosobowe przedsiębiorstwa prywatne, działające zazwyczaj przy sklepach różnych branż. Do założenia takiej „firmy” wystarczyły: krzesło, stolik, dobre oświetlenie i igła do repasacji.
Okres 1990 – 2018 – otwarcie granic i dynamiczny wzrost gospodarczy. Zmiana handlowej percepcji, konsument górą
Wolność gospodarcza zaowocowała powołaniem do życia wielu nowych przedsiębiorstw. Widoczny wzrost jakości życia, także związany z dostępnością towarów, był efektem dynamicznego rozwoju handlu. Otwarcie granic spowodowało, że w miastach ustawiano stragany, otwierano tzw. „szczęki”, nawet układano produkty na łóżkach polowych lub wprost na ulicach.
Czytaj też: Jak zarządzać asortymentem w sklepie spożywczym?
W szybkim tempie powstawały hurtownie oraz sklepy detaliczne, nie tylko małe, pojedyncze, ale także wielko powierzchniowe (tzw. markety). Otwarcie gospodarki w 1990 roku przyczyniło się do wejścia do Polski z inwestycjami wielu zagranicznych sieci handlowych. Skuteczną walkę z narastającą konkurencją podjęły sklepy spółdzielcze, które przetrwały próby upaństwowienia w okresie PRL.
W latach 1990 – 2000 polscy konsumenci zaczęli kupować więcej wszystkiego z wyjątkiem alkoholu i tytoniu. Dynamika sprzedaży wyglądała następująco:
ogółem 152% towary konsumpcyjne 146% żywność 155% alkohol i tytoń 92% towary nieżywnościowe 145% towary niekonsumpcyjne 232% gastronomia 113%
W latach 1990 – 2000 odnotowano też ogromny wzrost liczby sklepów:
1990 2000 sklepy 237 000 432 000 liczba sklepów o pow. ponad 400 m.kw. 2231 3937 liczba osób na 1 sklep 161 89
W 2016 roku pojawiły się oznaki nasycenia rynku, bowiem liczba sklepów spadła do 367 tys. W miastach mieszkało już ponad 60% ludności Polski. Prowadziło to do zmniejszenia skali spożycia naturalnego (z własnej produkcji) oraz do wzrostu zakupów w handlu detalicznym. Dynamicznie wzrastało wyposażenie gospodarstw domowych w dobra trwałego użytku: lodówki, pralki, zmywarki, telewizory, komputery, telefony komórkowe. Skokowo wzrosła też liczba samochodów osobowych. To co Polska i Polacy osiągnęli po 1989 r. jest wyjątkowe po względem konsumpcji, poziomu życia i możliwości prowadzenia działalności handlowej.
Karty w polskim handlu zaczął rozdawać konsument. To on wybiera sklepy, kategorie i marki produktów. Kieruje się głównie ceną, ponieważ chce kupować jak najtaniej. Nowym zjawiskiem jest poszukiwanie jakości. Przed dokonaniem zakupu częściej sprawdzamy i porównujemy produkty. Chcemy mieć wybór.
W ostatnich latach rozwinęły się w Polsce 4 segmenty handlu detalicznego: dyskonty, supermarkety, hipermarkety i sklepy niezależne – małoformatowe. Do tego doszedł handel online. Zakupy dla niektórych stały się formą spędzania czasu.
Jednak nadal ponad 40% artykułów szybko zbywalnych sprzedaje się w małych i średniej wielkości sklepach, co czyni nasz kraj wyjątkowym na tle Europy Zachodniej. W hipermarketach, dyskontach i supermarketach częściej robimy duże zakupy, na zapas lub w związku ze specjalnymi okazjami. Natomiast mały format i dyskonty służą nam przede wszystkim do małych, codziennych, rutynowych i czasami nieplanowanych zakupów.
Sklepy niezależne nadal odgrywają dużą rolę dzięki temu, że są blisko konsumenta. W polskich mieszkaniach zazwyczaj używa się małych lodówek, co zmusza do częstszego kupowania wielu podstawowych produktów. Coraz większy wpływ na zachowania konsumentów mają też takie zjawiska społeczne jak: rosnący odsetek osób w starczym wieku, spadająca wielkość gospodarstw domowych i rosnąca liczba gospodarstw jednoosobowych.
Małoformatowe sklepy angażują się też w życie lokalnych społeczności i oferują produkty lokalnych producentów. Cały czas bliskie jest im nagłaśniane prawie 100 lat temu zalecenie, by stawiać na wyrób krajowy. Budują bliskie relacje z klientami, wspomagając lokalne szkoły, przedszkola, domy kultury i inne inicjatywy, o czym świadczy m.in. tegoroczna akcja „Lokalni Herosi – 100 inicjatyw przedsiębiorców na 100-lecie niepodległości”.
Przeczytaj też: Brakuje zawodowców. Pilnie poszukiwani sprzedawcy i handlowcy
Podobne artykuły